Tak często nie pamiętam, że Jezus ocala. Nie za 5 lat, nie wybranych, ale dziś, mnie… i każdego kto się do Niego zwróci z sercem otwartym… z sercem, w którym znajdzie się szczypta ufności.
Znów myślę o swoim życiu, o dniu powszednim i o tym, jak to wszystko powinno wyglądać. Przywykłam do planowania i do sądzenia siebie za niepowodzenia. Tupię nogą i myślę sobie, że mogłoby się coś zmienić… już czas.
Czy moje życie musi być ułożone, czy jest jakikolwiek sens w tym, by zastanawiać się czy wszystko wygląda tak jak powinno wyglądać? Może nie musi w ogóle wyglądać. Może można sobie pozwolić na porażki i zwycięstwa. Na zwyczajne życie, przez nikogo nie oklaskiwane.
Ufff….
Nie potrzebuję oklasków.
I teraz widzę wyraźniej, choć ciągle niejasno - jak w zwierciadle.
Nie jestem sama...
Ktoś tu jeszcze jest.
W tej zwyczajności ostatnio codzień
przebija się przez mgłę do mnie jak słońce
Życie.
Miłość… która kocha
(i chce być kochaną - ciągle, ciągle mnie to zaskakuje).
Pierwszym jednak warunkiem by kochać drugiego jest pokochanie samego siebie, a by to zrobić trzeba najpierw porzucić surowość wobec siebie, trzeba zdobyć się na wyrozumiałość.
Dziś szczególnie jej dla siebie poszukuję, takie poranne postanowienie - zadanie :)
Jesteś bliżej mnie
Niż ja sama jestem bliska sobie
Chronisz mnie
Pomiędzy mną a mną
Stoisz Ty
I mówisz: 'Kocham.
Co chcesz do siebie samej powiedzieć,
Przesiej przez sito Mojej miłości'.
Ufff….